wtorek, 26 grudnia 2017

Muzycznie - Album Roku 2017, albo trzy razy po dwa razy

Witejcie!

Oj, dawno nic nie wrzucałem na tego zarośniętego kurzem i mchem bloga. Okoliczności znów niestety nie sprzyjały jakiejkolwiek twórczości internetowej. Owszem, nazbierałem trochę materiału na kolejny miks autorski, ale rekordowo niską oglądalność ostatniego (100% duńskiego) trudno raczej uznać za szczególnie satysfakcjonującą.
Skoro nie miks - a właśnie rozpocząpł się sezon na podsumowania - to dziś zapraszam na ultrasubiektywne podsumowanie muzyczne. Kryteria dla kandydatów do znalezienia się w dzisiejszym wpisie były dwa - album musiał być wydany w roku bieżącym, oraz zostać przeze mnie zakupionym w formie fizycznej.
Wymyśliłem na potrzeby zestawienia trzy kategorie - "Rozczarowanie roku", "Wyróżnienie roku" i "Album roku". Jadymy!


Rozczarowanie roku, czyli No-Man 2017:


1. Steven Wilson - "To The Bone"
Spore ilości pomyj wylano w recenzjach ostatniego albumu firmowanego nazwiskiem lidera kilku, a Spiritus Movens co najmniej kilkunastu zespołów/wykonawców. Trudno się dziwić - "To The Bone" z jednej strony brzmi jak "Generic SW Album", z drugiej stylistycznie trudno uznać za coś, czego można się było spodziewać, nawet po szumnych zapowiedziach samego Wilsona długo przez opublikowaniem pierwszej zapowiedzi (singla). Nie uważam go jednak za zły album, problem IMHO polega na czymś innym - do kogo jest adresowany "To The Bone"? Do tych fanów SW, ceniących w jego twórczości i w muzyce ogólnie poszukiwanie, przełamywanie barier, bardziej lubiących okołocrimsonowe szaleństwa, eksperymenty i metalowe odjazdy, czyli bardziej "The Raven..." i "Arcadia Son" niż "Lightbulb Sun" (do których się zaliczam)? Mam wątpliwości.
Czy może, według słów samego Wilsona - fanów ambitnego popu z lat 80 i 90? Podejrzewam, że ci nawet do "To The Bone" nie dotrą, bo zwyczajnie nie będą mieli po co.
Zostaje trzecia kategoria, czyli fanatyczni fani Stevena Wilsona, bez zastanowienia łykający wszystko co wychodzi spod jego ręki/pióra/głosu i traktując to jak dzieło absolutnego geniuszu, bez względu na to, ile zapożyczeń wplótł w swoją twórczość.
Znamienne, że "To The Bone" to pierwszy album Wilsona, który nie trafił z automatu do kategorii "Nasze typy" na portalu Rockserwis.pl, zamiast niego...ale o tym za chwilę.
I jeszcze ci mityczni 'uchodźcy"....
Ale ja się nie znam i dla mnie ranking trzech najlepszych albumów Wilsona wygląda tak:
3. "Raingods With Zippos"
2. "Blackwater Park"
1. "The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)"

2. Tim Bowness - "Lost In The Ghost Light"
Czyli (formalnie) druga połowa duetu No-Man, po znakomitym poprzednim albumie "Stupid Things That Mean The World" (wątpiącym polecam posłuchać bez uprzedzeń), Bowness postanowił pójść "za ciosem" i nagrać coś na kształt albumu koncepcyjnego. Dla pewności pozapraszał do współpracy kilku znakomitych muzyków, więc co mogło pójść nie tak?
Oj nie poszło - utwory są do siebie nieznośnie podobne, wokal również. Mówiąc krótko - na tej płycie zwyczajnie nic się nie dzieje. Nie bez powodu na folii oraz na rewersie pudełka płyty bez trudu znaleźć można ostrzeżenie, że ten album wywołuje skłonności samobójcze. Szkoda. Bardzo.

Wyróżnienie roku 2017:

1. Roger Waters - "Is This The Life We Really Want?"
Miałem pewne wątpliwości czy nowy album Watersa brać pod uwagę, po tym jak tuż przed świętami zauważyłem tę płytę na stoisku płytowym w Biedronce, ale miało być subiektywnie to jest! Czy były lider (i podobno najbardziej leniwy członek) Pink Floyd czymkolwiek tutaj zaskakuje? Zdecydowanie nie! Dokładnie wszystko, co słyszymy na "Is This Life..." słyszeliśmy już wcześniej - jak nie na albumach Pinki Floyd, to w twórczości solowej (nawet psy są chyba te same). W takim razie czemu wyróżnienie? Roger Waters jest już w takim wieku i osiągnął już tyle, że najzwyczajniej w świecie nic nie musi. NIC. A jednak po kilkunastu latach chciało mu się nagrać kilka utworów, jakie nie byłyby one wtórne. Dodając do tego naprawdę porządne, współczesne brzmienie - mamy album którego po prostu dobrze się słucha.

2. Nitrogods - "Roadkill BBQ"
 A teraz zupełnie z innej beczki. Dla pełnego obrazu i zobrazowania klimatu - zdjęcia z wnętrza albumu:

Ile jest zespołów grających w klimacie, a tak naprawdę kopiujących styl Motorhead - trudno zliczyć. Oczywiście są wyróżniające się, z moim zdaniem - najciekawszym - Texas Hippie Coalition (złośliwi twierdzą coś o Panterze), oraz poznanymi stosunkowo niedawno przeze mnie Nitrogods. Właściwie to jak ci goście wyglądają wystarczyłoby za rekomendacje. Dodając wpadające w ucho melodie (BTW basu nie słychać - Gibson EB-3) i odpowiednie teksty i mamy przepis  na wywołujący pozytywne reakcje album.
Jest dobrze - nóżka sama chodzi a ręka szuka talerza z jakimś mięsiwem i kufla piwa. Od takiej muzyki włosy na klacie szybciej rosną (mam nadzieję że nie u kobiet!), nie mówiąc o mięśniu piwnym.

Album Roku 2017:

1. Major Kong - "Brace For Impact"
Na bogato, jeszcze tylko masła brakuje:
Trzy lata kazał Major Kong czekać na kolejny pełnowymiarowy album, w międzyczasie podsycając apetyt soczystą Epką (jak to się pisze?!). Warto było - porównując do Doom Machine (musiałem!) jedynym minusem jest mniej mięsiste brzmienie, ale całość broni się znakomicie. To, co momentami przeszkadzało na poprzednim krążku, czyli pojawiające się pod koniec prawie każdego utworu dłużyzny na "Brace For Impact" praktycznie nie występują. Jest konkretnie, melodyjnie i z jajem. Słychać, że trio wie czego chce i to robi. To naprawdę dojrzały, solidny album który się nie nudzi. 
Osobiście mam gdzieś jaki gatunek grają chłopaki - u mnie mają tytuł DEMONICZNEGO ALBUMU ROKU 2017 i tyle!

2. Amarok - "Hunt"
Na najwyższym miejscu na podium jest u mnie miejsce na jeszcze jedno tegoroczne wydawnictwo (które "wygryzło" najnowszy album Stevena Wilsona z "Naszych typów" na Rockserwis.pl). To chyba największa dla mnie niespodzianka, w stylu którego bym się w całym tym wpisie na blogu nie spodziewał. Dziewięć spokojnych, minimalistycznie zaaranżowanych utworów na bardzo wysokim poziomie artystycznym i technicznym, które naprawdę dają radę. Muzyka trafiła do mnie do tego stopnia, że niedługo po zakupie którejś nocy, gdzieś na parkingu przy niemieckiej autostradzie złapałem się na tym, że od kilku utworów kontempluję szczelinę pomiędzy cegłami na ścianie kibla. Zacytuję przy okazji opinie znajomego obracającego się w klimatach śmierć-metalowych, który stwierdził, że nie pamięta kiedy słyszał równie emocjonalny album; podobno gdy płyta się skończyła, musiał zrobić sobie kilka chwil przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Podobno.
WIELKI plus za realizację, brzmienie - szczególnie wokalu, który tutaj jest na najwyższym światowym poziomie. Jest niestety jedna drobna wada wydawnictwa -  wkładka ze zdjęciami tak żenującymi, że tylko jelenia na rykowisku do kompletu brakuje. Do niczego więcej, choćbym chciał nie mogę się przyczepić.
Ta płyta po prostu pozamiatała i zasłużenie jako druga dostaje ode mnie tytuł DEMONICZNEGO ALBUMU ROKU 2017.

I tylko z zakwalifikowaniem "Hunt" do jakiegoś gatunku mam "problem".

P.S. Na koniec tylko się bezczelnie pochwalę, jaki prezent zrobiłem sobie i Wybrance pod choinkę.
Tak w ogóle to liczyłem na maskę konia :-)

I tyle na dziś i w tym roku. Oby kolejny, 2018 przyniósł wszystkim Wam wiele radości, zdrowia i jeszcze więcej pieniędzy. Oraz - oczywiście - jeszcze więcej wspaniałej muzyki!

6 komentarzy:

  1. Nie wiedziałem, że ty też piszesz bloga. Czym jeździsz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też, jak widać.
      Podejrzewam, że aktualnie głównie czosnkiem

      Usuń
  2. Bardzo podobają mi się zdjęcia na tej stronce. Uwielbiam przeglądać blogi tego typu. Pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrze, że odkurzyłeś bloga, bo już był nieźle zakurzony :) Ważne, że post się pojawił i od razu jest co czytać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Super blog. Bardzo lubię przeglądać blogi o takiej tematyce. Interesuję się motoryzacją, więc często przeglądam stronki tego typu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo podoba mi się szata graficzna na tym blogu. Jestem pod wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń